McKinley Expedition

McKinley Expedition

wyprawa wspinaczkowa
na najwyższy szczyt Ameryki Północnej
8 – 30 czerwca 2008

O wyprawie

Wyprawa "McKinley Expediton" była pierwszym spotkaniem naszej grupy z najwyższym szczytem Ameryki Północnej. Przygotowania do niej trwały blisko pół roku i obejmowały mocne szlifowanie kondycji i staranne gromadzenie sprzętu. Nie obyło się też bez wypełnienia kilku wymogów formalnych, załatwieniu wiz i pozwoleń. Ostatecznie udało się z wszystkim zdążyć na czas. Pokrzepieni wiarą, że o niczym nie zapomnieliśmy i wszystko przebiegnie zgodnie z planem ruszyliśmy w kierunku Denali. Celem miała być droga klasyczna prowadzącą przez lodowiec Kahiltna i grań West Buttres.

Opis wyprawy

Wyprawa „McKinley Expediton” była pierwszym spotkaniem naszej grupy z najwyższym szczytem Ameryki Północnej. Przygotowania do niej trwały blisko pół roku i obejmowały mocne szlifowanie kondycji i staranne gromadzenie sprzętu. Nie obyło się też bez wypełnienia kilku wymogów formalnych, załatwieniu wiz i pozwoleń. Ostatecznie udało się z wszystkim zdążyć na czas. Pokrzepieni wiarą, że o niczym nie zapomnieliśmy i wszystko przebiegnie zgodnie z planem ruszyliśmy w kierunku Denali. Celem miała być droga klasyczna prowadzącą przez lodowiec Kahiltna i grań West Buttres.

W ponad 20-godzinną podróż do Anchorage, stolicy Alaski, wyruszamy wczesnym rankiem w niedzielę, 8 czerwca. To ostatni moment by zmierzyć się z najwyższym szczytem Ameryki Północnej. W rejonie Denali sezon wspinaczkowy trwa bardzo krótko i ogranicza się do dwóch miesięcy, maja i czerwca. Po kolejnych przesiadkach w Dusseldorfie i Chicago dolatujemy do celu. Choć od wylotu z Warszawy minęła prawie doba w Anchorage jest dopiero niedziela wieczór. Zysk na czasie nie jest dla nas jednak powodem do wielkiej radości. Z czterech bagaży odnajdujemy jedynie jeden. Co gorsze jegomość w informacji nie jest w stanie powiedzieć, na którym odcinku przelotu utknęła reszta. Nie pozostaje nam nic innego jak udać się do hotelu i mieć nadzieję, że następnego dnia zguba się odnajdzie.

W Anchorage, jak i na całej Alasce, o tej porze roku panują białe noce. Słońce chowa się za horyzont jedynie na 3, 4 godziny, ale ciemno nie robi się wcale. Wykorzystujemy to i po zainstalowaniu się w hotelu ruszamy na zwiedzanie Down Town, centralnej części miasta. Robi ono bardzo pozytywne wrażenie. Szerokie ulice, wysokie przeszklone budynki, dużo zieleni, ład i porządek. Prawdziwy amerykański styl. Mimo późnej pory na ulicach sporo ludzi. Knajpy, stylowe restauracje, sklepy z pamiątkami tętnią życiem. Zatrzymujemy się na kawałek pizzy, a następnie na herbatę. Nawiązujemy pierwsze kontakty wypytując jak najlepiej dostać się do Talkeetna, miasta położonego u bram Parku Narodowego Denali. Jak się okazuje najtaniej i najsprawniej będzie koleją.

Poranek następnego dnia jest dość nerwowy. Nie udaje nam się telefonicznie sprawdzić statusu zagubionych bagaży, więc zmuszeni jesteśmy jechać na lotnisko. Tu zastaje nas przyjemna wiadomość. Zguba została odnaleziona i przybędzie najbliższym rejsem z Chicago. Uff, kamień spada nam z serca. Kolejne dni zwłoki, lub definitywna utrata bagażu stawiałyby powodzenie wyprawy pod znakiem zapytania. Pokrzepieni pozytywną informacją ruszamy na zakupy. Na pierwszy ogień idą sklepy ze sprzętem wspinaczkowym zlokalizowane przy Spenard Road, drodze prowadzącej z lotniska do centrum. Każdemu brakuje kilka elementów ekwipunku. Kupujemy łapawice, stuptuty, linę, trasery, gaz, trochę szpeju. Wybór w sklepach jest spory, a ceny dzięki taniemu dolarowi bardzo konkurencyjne.

Po południu odbieramy bagaże z lotniska. Z ulgą obserwujemy jak trzy ogromne plecaki wjeżdżają na taśmie do hali przylotów. Jesteśmy już dużo spokojniejsi i możemy zająć się kolejnymi sprawami. Kupujemy bilety na pociąg na następny dzień do Talkeetna i ruszamy do supermarketu na zakupy żywnościowe. Okazuje się, że zgromadzenie zapasów na trzy tygodnie nie jest sprawą łatwą. W ogromie oferty ciężko znaleźć produkty nadające się na wysokie góry, a jednocześnie zjadalne. Szukamy próżniowo pakowanej kiełbasy, sosów w proszku, musli. Żadnego problemu nie ma natomiast z liofami. Tych jednak zawsze staramy się unikać. Na zakupach spędzamy czas do późnego wieczora opuszczając ostatecznie market z trzema ciężkimi worami.

Rankiem, następnego dnia wyjeżdżamy z Anchorage. Turystycznym pociągiem jadącym do Fairbanks podróżują tylko wczasowicze. Trasa wiedzie malowniczymi zakątkami Alaski, wzdłuż rzek i gór. Czas podróży obok pięknych widoków umila obsługa pociągu serwująca zakąski i opowiadająca o historii kolei. Po trzech godzinach, długo po rozkładowym czasie, przybywamy do Talkeetna. To małe miasteczko do złudzenia przypominające klimat serialu „Przystanek Alaska”. Dla nas i dla innych wspinaczy jest to okno wypadowe na Denali. W pierwszej kolejności udajemy się do siedziby Rangersów celem dokonania tzw. „orientation”. Polega ono na zarejestrowaniu naszej wyprawy, zgłoszonej już dwa miesiące wcześniej, wniesieniu wymaganej opłaty i przejściu szkolenia dotyczącego zasad zachowania się i bezpieczeństwa podczas zdobywania góry. Opowieści ratownika wywołują grobową ciszę, zwłaszcza, gdy porównuje warunki na Denali do tych panujących na Evereście zimą. Ci co nie rozumieją mają szczęście, pozostała część ekipy udaje, że nie słyszy. Ostatecznie zostajemy zaakceptowani, a nasza wyprawa otrzymuje numer 548. Powrót nie później niż 28 czerwca.

Teraz ruszamy do K2 Aviation, firmy lotniczej przewożącej wspinaczy do bazy na lodowcu Kahiltna. Pogoda póki co nie umożliwia przelotu, więc czas na jej poprawę przeznaczamy na przepakowanie i ostatnie zakupy. W miejscowym sklepie turystycznym wypożyczamy rakiety śnieżne, które przydadzą się podczas podchodzenia lodowcem. Definitywnie też rezygnujemy z zakupu „overbutów” widząc, że te dostępne w sklepach nie spełniają naszych oczekiwań, a co ważniejsze nie pasują do naszych skorup. Trochę ryzykowne zagranie, mamy jednak nadzieję, że nie brzemienne w skutkach. Około 15 dostajemy cynk o możliwości startu. Pogoda na tyle się poprawiła, że są szanse na bezpieczny przelot. Jedyną niepewność budzą tylko warunki panujące na lodowcu, ale spróbować trzeba – oznajmia pilot. Pakujemy ekwipunek do awionetki, razem z nami lecą jeszcze dwaj Amerykanie.

Dotarcie na lodowiec Kahiltna zajmuje około 40 minut. Początkowo przelatuje się nad bagnistym, lekko pagórkowatym terenem. Obok licznych rozlewisk, jeziorek i strumieni sąsiadują tu dzikie łąki i lasy, niekiedy poprzecinane drogami łączącymi porozrzucane myśliwskie dacze. Widok po raz pierwszy uzmysławia nam potęgę przyrody i przestrzeni Alaski. Człowiek jest tam niewiele znaczącym przecinkiem. Po około 20 minutach dolatujemy do pierwszych wyraźniejszych wzniesień. Flora staje się coraz uboższa, powoli odsłaniają się surowe skały i pierwsze płaty śniegu. Po kolejnych minutach lotu jesteśmy otoczeni już wyłącznie wysokimi górami. Pod nami szeroką białą wstęgą płynie lodowiec Kahiltna. Krajobraz nie do poznania, do bazy coraz bliżej. Niestety pogoda, która nad Talkeetna budziła nadzieję na sprawny przelot, tu nie pozostawia wątpliwości. Gęste chmury coraz śmielej zaczepiają o powierzchnię lodowca. O lądowaniu nie może być mowy, nawet w wykonaniu doświadczonego pilota. Zawracamy 5 mil przed celem.

Druga próba następnego dnia jest już udana. Samolot pewnie siada na równej powierzchni lodu rozświetlonej promieniami słońca, 2 tysiące metrów nad poziomem morza. Jesteśmy na jednym z dopływów lodowca Kahiltna. Z szeroko otwartymi ustami wysiadamy z awionetki. Otaczają nas pionowe, białe ściany najbliższych szczytów. Wśród nich najpotężniej prezentuje się Foraker. McKinley jest stąd niewidoczny. W bezpośrednim sąsiedztwie „pasa startowego” duży namiot bazowy i kilkadziesiąt małych namiotów wyprawowych. Ponaglani okrzykami pilota wypakowujemy ekwipunek. Nasze miejsca w samolocie w pośpiechu zajmują inni wspinacze. Mocno zmęczeni, ciemno opaleni, wygłodniali od kilku dni oczekują dobrej pogody i możliwości powrotu do cywilizacji. Dla nich jest to już koniec przygody pod Denali. Dla nas dopiero początek.

Nie zagrzewamy długo miejsca w bazie i jeszcze tego samego dnia postanawiamy przenieść się do obozu pierwszego. Białe noce i łatwy teren lodowca sprawiają, że możemy wędrować do późna. Od obsługi bazy wypożyczamy sanki. Lekkie, plastikowe ułatwią transport ekwipunku przez cały lodowiec aż do obozu trzeciego. Dzięki nim dystans ten można pokonać „na raz”, nawet z dużą ilością sprzętu i jedzenia. Niektórzy ciągną je nawet do czwórki. Dzielimy ekwipunek równomiernie, część na siebie, część do plecaka, resztę na sanie. Niepotrzebne rzeczy, a jest ich niewiele, deponujemy metr pod śniegiem. Miejsce oznaczamy chorągiewką z numerem wyprawy. Wiążemy się liną. Największe trudności sprawia przywiązanie sań do uprzęży i zamocowanie ich od tyłu do liny, by na lekkich zejściach nie zsuwały się na nogi. Podglądamy jak to robią inni. W końcu ruszamy.

Pierwsze kroki są zawsze najtrudniejsze. Początkowy odcinek stanowi lekkie zejście do głównego nurtu lodowca. Następnie w prawo i cały czas prosto, aż do zamknięcia doliny pod ścianą Denali. Sprawny marsz wymaga zgrania czteroosobowego zespołu i odpowiedniego dopasowania długości linek mocujących sanie. Kilka prób, kolejne korekty i udaje nam się zoptymalizować całą karawanę. Po kilku kilometrach panujemy już w stu procentach nad saniami i całą sytuacją. Mijamy kolejne zespoły powracające spod szczytu, lawirujemy między nielicznymi szczelinami. Daleko przed nami piętrzy się potężny masyw Denali. Teraz widoczny jak na dłoni. Sam wierzchołek zatopiony jest w gęstych chmurach, przez co góra robi jeszcze większe wrażenie. Słońce szerokim łukiem, powoli obniża się do linii horyzontu. W końcu całkowicie niknie za okalającym dolinę zboczem. Momentalnie robi się zimno, ale szybki marsz nie pozwala nam zmarznąć. Jest tuż przed północą, gdy dostrzegamy namioty obozu pierwszego. Zatrzymujemy się na zasłużony odpoczynek.

Nazajutrz budzą nas ciepłe promienie słońca. Aura wręcz sielankowa. Ciepło, bezwietrznie, czyste niebo, dookoła piękne widoki na ośnieżone góry. Do tego żadnych problemów z aklimatyzacją. Czujemy się jak na poziomie morza, a nie wysokości 8 tysięcy stóp. Jemy śniadanie, pakujemy obozowisko i ruszamy do góry. Mijamy namiot sympatycznego Amerykanina, zapoznanego jeszcze podczas pierwszego lotu na lodowiec. Kilka lat później okaże się, że był to Aron Ralston, bohater filmu „127 godziny”. Po kilku odcinkach bardziej stromego podejścia wychodzimy na rozległe plateau, ciągnące się na przestrzeni kilku kilometrów, aż do zamknięcia doliny. Mijamy pierwsze miejsce z kilkoma namiotami i licznymi murkami śnieżnymi, po następnej godzinie kolejne. Pytani lokatorzy mówią, że nie ma jednoznacznej lokalizacji obozu drugiego, a biwakować można wszędzie. Korzystając z wczesnej pory decydujemy się podejść jeszcze wyżej. W końcu docieramy do miejsca, gdzie rozległa dolina zwężą się i zakręca ostro w prawo kierując się na potężną ścianę spadającą z grani West Buttres. Tutaj też znajdujemy kilka miejsc po namiotach, a najlepiej zachowane wybieramy na nasz obóz drugi. Resztę dnia spędzamy na gotowaniu, odpoczynku i podziwianiu lodowej krainy. Na pobliskiej ścieżce ciągły ruch. Kolejne ekipy schodzą na dół, inne podchodzą do góry. I tak całą noc, białą noc.

Poranek następnego dnia niewiele ustępuje poprzedniemu. Czyżby pogoda miała nam sprzyjać podczas całej wyprawy? Szybkie śniadanie, pakowanie plecaków i sani, kulbaczenie i znów drepczemy do góry. Tym razem przemarsz zajmuje nam dużo mniej czasu. Po dwóch godzinach od wyruszenia z dwójki natrafiamy na niezwykle strome podejście. Ciężkie sanie i palące słońce wyciskają z nas siódme poty. W końcu stromizna się kończy i robi się dużo łagodniej. Osiągamy wysokość 11 tysięcy stóp i miejsce obozu trzeciego. Co do tego nie mamy wątpliwości. Kilkadziesiąt różnobarwnych namiotów, liczne wolne „boksy”, depozyty oznaczone powbijanymi w śnieg chorągiewkami lub saniami. Odnajdujemy doskonałą platformę pod dwa namioty, dodatkowo otoczoną wysokim, śnieżnym murkiem. Będzie wygodnie i zacisznie w czasie wiatru. Korzystając z rewelacyjnej pogody urządzamy sobie prawdziwy „chillout” i opalanie od pasa w górę. Wspinaczka wysokogórska może mieć różne oblicza 🙂

Kolejny dzień decydujemy się poświęcić na wyjście depozytowo-aklimatyzacyjne do czwórki. Choć czujemy się bardzo dobrze nie chcemy przesadzać z tempem zdobywania góry i uznajemy, że jeszcze jedna noc na wysokości 11 tysięcy stóp wyjdzie nam w dłuższej perspektywie na dobre. Pakujemy do plecaków jedzenie, kartusze z gazem. Zabieramy rezerwowy namiot i trochę ubrań. Albert decyduje się wciągać swój przydział ekwipunku na sankach, reszta zespołu obstaje przy dźwiganiu wszystkiego na plecach. Jest już dość późno, gdy wyruszamy w drogę. Zegarek wskazuje pierwszą po południu.

Powyżej obozu trzeciego podejście nie prowadzi już łagodnie nachyloną powierzchnią lodowca. Trasa poprzeplatana jest miejscami mniej i bardziej eksponowanymi. Pierwszy stromo nachylony stok pokonujemy tuż za obozem. Wychodzimy nim na Motorcycle Hill, z którego roztaczają się wspaniałe widoki na okoliczne doliny. Następnym, jeszcze mocniej eksponowanym stokiem osiągamy rozległe wypłaszczenie, którym dochodzimy pod charakterystyczną skalną ścianę opadającą z grani West Buttres. Obchodzimy ją od południa. W miejscu, w którym ściana zbliża się do ścieżki na wyciągnięcie ręki znajduje się słynny Windy Corner. Wiejące tam wiatry potrafią osiągać prędkość ponad stu kilometrów na godzinę. Nam towarzyszy głucha cisza. Za zakrętem natrafiamy na głębokie szczeliny i nieliczne seraki. Jest też miejsce, w którym podchodzące zespoły składają depozyty. My idziemy dalej i po godzinie docieramy do obozu czwartego, potocznie zwanego Basin Camp. Jest on przyczajony na wysokości 14 tysięcy stóp, tuż poniżej południowej ściany Denali w rozległej niecce dobrze osłoniętej od wiatru. Wynajdujemy dogodne miejsce z przeznaczeniem na dwa namioty, zostawiamy depozyt i zbiegamy w dół.

Następnego dnia drogę do czwórki pokonujemy powtórnie. Tym razem wynosimy całość ekwipunku, jaka została nam w obozie trzecim, nie licząc sanek i rezerwy pozostawionej na zejście. Warunki pogodowe są jednak nieco gorsze niż te, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić podczas poprzednich dni. Na Motorcycyle Hill wieje silny, przedni wiatr mocno utrudniający podejście. Na szczęście tuż przed Windy Corner’em cichnie i pokonanie groźnego miejsca nie nastręcza nam większych trudności. Do czwórki docieramy jednak mocno zmęczeni, choć z czasem porównywalnym do poprzedniego. Rozbijamy namioty, gotujemy posiłek, wywieszamy biało-czerwoną flagę symbolizującą kawałek Polski na odległej alaskańskiej ziemi. Flaga leciutko powiewa na wietrze. Dzięki niej nasz obóz wypatrują chłopaki z Krakowa. Michał i Marek kilka dni temu weszli na Denali drogą klasyczną. Teraz odpoczywają i czekają na odpowiednie warunki śniegowe by pociągnąć raz jeszcze, tylko dużo trudniejszą granią West Rib. Spotkanie świętujemy słodyczami i gorącą herbatą w zaciszu obozowego igloo. Na zewnątrz pada śnieg.

Nazajutrz dobra pogoda powraca zachęcając do kontynuowania działalności górskiej. Jednak po raz pierwszy od rozpoczęcia akcji daje nam się we znaki wysokość. Lekki ból głowy i zadyszka, czyli podstawowe objawy braku aklimatyzacji, dotykają w mniejszym lub większym stopniu każdego. Największe problemy z samopoczuciem ma Tomek. Pada pomysł jednego dnia odpoczynku. Receptą mają być krótkie spacery i picie dużej ilości płynów. Po południu Wojtek i Marcin decydują się na wyniesienie depozytu w stronę obozu piątego. Chłopaki pakują plecaki i ruszają w kierunku Headwall’u, śnieżnego stoku w górnej części oporęczowanego, prowadzącego aż do grani West Buttres. Podejście na grań, 600 metrów powyżej obozu zajmuje tylko dwie godziny. Późna pora i silny wiatr nie zachęcają jednak by kontynuować wyjście aż do piątki. Chłopaki zakopują depozyt tuż powyżej przełęczy i schodzą w dół.

Kolejny dzień wymaga zmiany wcześniejszych planów. Chcemy przenieść się do obozu piątego, jednak Tomek zgłasza potrzebę jeszcze jednego dnia odpoczynku. Powoli odzyskuje formę, jednak nie jest jeszcze gotów wychodzić wyżej. Jako że wspinaczka to sport zespołowy jednogłośnie podejmujemy decyzję o kolejnym dniu „restu”. Przeznaczamy go na spacer na krawędź plateau, sesje fotograficzne, integrację z innymi zespołami i pierwszą od kilku dni kąpiel … w śniegu. Wieczorem Albert i Tomek postanawiają podejść Headwall’em by sprawdzić, w jakiej są formie. Próba wypada pomyślnie, co przypieczętowuje decyzję dotarcia do obozu piątego następnego dnia.

Wstajemy dość wcześnie świadomi, że dzień nie będzie łatwy, a pakowanie standardowo zajmie nam sporo czasu. Zwijamy jeden namiot i zabieramy cały pozostały ekwipunek. Szczęśliwie drugi namiot, trochę gazu i jedzenia mamy już wyniesione do góry. Przez nieuwagę zapominamy o herbacie. Zawierusza się w osobistych rzeczach Tomka. Plecaki mocno przyciskają do ziemi. Wychodzimy, gdy końcówką Headwall’u przewala się do góry kilkudziesięciu wspinaczy. Większość z nich to grupy komercyjne prowadzone na szczyt przez przewodników. Dla nas to oczywisty znak. Dobra pogoda jeszcze się utrzyma, szanse na szczyt są spore. Trzeba jednak najpierw dotrzeć do obozu piątego.

Podejście na przełęcz jest męczące. Zmagania z ciężkimi plecakami utrudnia palące słońce. Powietrze w Headwall’u praktycznie stoi w miejscu nie dając żadnej ochłody. Mimo to szybko łapiemy wysokość, sprawnie pokonujemy poręczówki i po trzech godzinach dochodzimy do pozostawionych dwa dni wcześniej depozytów. Dopakowujemy plecaki do skrajów możliwości i granią West Buttres podążamy dalej. Ścieżka początkowo wije się niczym wąż na pustyni, by następnie prowadzić samym wierzchołkiem grani. Widoki po obu stronach są dalekie i imponujące, zauważamy też malutkie postacie w okolicach obozu piątego. Sam obóz, jak i wierzchołek Denali ukryte są jednak za granią. Godzinę drogi przed piątką natrafiamy na jeszcze jedną poręczówkę, tym razem dużo krótszą, ale dość pomocną. Ciągniemy powyżej stromszego miejsca i dopiero za nim robimy postój. W końcu obchodzimy nieznaczne wzniesienie i docieramy do rozległego wypłaszczenia urywającego się przepaścią ku południowi. Tuż powyżej krawędzi ściany przycupnęły namioty obozu piątego. Wysokość ponad 17 tysięcy stóp.

Niestety, wszystkie miejsca biwakowe są zajęte. Kopiemy platformę pod namioty i otaczamy wszystko murkiem z twardego śniegu. Mimo iż dwiema ścianami przytulamy się do sąsiadów cała zabawa zajmuje nam sporo czasu. Wychodzi męczące podejście i wysokość. Rozbijamy namioty obserwując, jak z przełęczy Denali schodzą kolejne ekipy. Ciekawe czy udało im się zdobyć szczyt? Podejście na Denali Pass nie wygląda na trudne technicznie. Jest jednak długie, minimum trzy godziny drogi. Pytamy o prognozy pogody na następny dzień. Wszystkie są zgodne, będzie słonecznie i bez wiatru. Czyli wymarzone warunki na atak szczytowy. W zaciszu namiotów gotujemy herbatę i wcinamy po liofie. Nie smakuje nawet tutaj. Kiedy kładziemy się już do snu ciszę przerywają znajome głosy. To chłopaki z Krakowa schodzą po zdobyciu Denali granią West Rib. Ruszyli rano z czwórki by z pominięciem obozu piątego południową ścianą wejść na wierzchołek. Teraz schodzą klasyczną drogą na dół. Nie pozostaje nam nic innego jak wzajemnie życzyć sobie powodzenia i umówić się na piwko w Talkeetna.

Atak szczytowy planujemy rozpocząć o 10 rano. Na Denali, inaczej niż na innych zimowych górach, atakuje się, kiedy słońce widnieje już wysoko nad horyzontem. Nawet w sezonie temperatury bywają bardzo niskie, dodatkowo większość początkowego podejścia na Denali Pass odbywa się zachodnią ścianą góry. Jeśli wieje wiatr góra jest nie do zdobycia. Jeśli świeci słońce i jest z miarę bezwietrznie może być nawet przyjemnie. Pobudka o 9, szybkie śniadanie, pakowanie plecaków, gotowanie herbaty do termosów, czyli standardowa i dobrze opracowana procedura. Mimo średniego samopoczucia nastroje w zespole bojowe, a pogoda jak na zamówienie. Jest ciepło, a w puchowych spodniach i kurtce nawet gorąco. Wiemy jednak, że na przełęczy może wiać, a żeby się do niej dostać trzeba pokonać spory odcinek w cieniu góry.

Wychodzimy zgodnie z planem. Przed nami podążają trzy kilkuosobowe zespoły. Po niewielkim obniżeniu zaraz za obozem rozpoczynamy trawers stromo nachylonym stokiem. Ścieżka jest wyraźna, wydeptana przez poprzedzające nas ekipy. Żadnych problemów z orientacją. Co chwila mijamy przeloty, przez które przepinamy linę. Przeloty są dość często rozmieszczone, co sprawia, że asekuracja jest pewna. Czujemy się bezpiecznie. Powoli zdobywamy wysokość. Po trzech godzinach docieramy na Denali Pass. Wysokość 18 tysięcy stóp.

Na przełęczy wieje wiatr. Nie jest on jednak na tyle silny by myśleć o powrocie. Dodatkowa po drugiej stronie grani panuje już zupełna cisza. Przykładem innych zespołów robimy krótką przerwę na batona i kubek herbaty. To ważne by uzupełniać energię. Dalej podejście prowadzi z lewej strony tuż poniżej grani. Jesteśmy tu znakomicie osłonięci od wiatru. Daleko w górze po lewej stronie rozpoznajemy już długą, szczytową grań Denali. Zbliża się bardzo powoli, ale systematycznie. Nie mamy jednak wątpliwości. To minimum trzy godziny drogi. Co godzinę robimy krótki odpoczynek. Podczas jednego z nich Tomek nieuważnie wypuszcza aparat fotograficzny z rąk, który odjeżdża po lekko nachylonym stoku. Szczęśliwie zatrzymuje się w jakimś zagłębieniu 20 metrów poniżej. Zejście po aparat i powrót kosztuje chłopaka mnóstwo sił.

Ruszamy dalej. Podejście powoli zakręca w lewo kierując się bezpośrednio na podłużną, szczytową grań. Dzieli nas od niej może kilometr. Podążając w jej kierunku w pewnym momencie stajemy na krawędzi wielkiego, płaskodennego obniżenia. Ciągnie się ono na kilkaset metrów w szerz i wzdłuż. Wygląda jak ogromne, lodowe boisko. Nic dziwnego, że nazwano je Football Field. To bardzo charakterystyczne miejsce 200 metrów poniżej szczytu Denali, 19,5 tysiąca stóp na poziomem morza. Niestety Tomek jest już mocno zmęczony. Każdy kolejny krok wykonuje z ogromnym wysiłkiem. Nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Robimy długi postój. Gotujemy herbatę, rosołki. Uzupełniamy kalorie i minerały. Chłopak niestety nie odzyskuje sił. Czyżby zabrakło ich na ostatnie metry w walce o szczyt? No cóż, tak się zdarza.

Po godzinie Wojtek podejmuje decyzję. Tomek nie idzie dalej. To zbyt ryzykowne. Droga na szczyt to jedno, ale trzeba pamiętać jeszcze o zejściu. Jest dobra, stabilna pogoda, a miejsce względnie bezpieczne. Poczeka tutaj do naszego powrotu. Z wierzchołka będziemy widzieć go jak na dłoni. W okrojonym składzie ruszamy dalej. Dotarcie do grani szczytowej to pokonanie 200 metrów wysokości po stromo nachylonym zboczu. Zabiera ono sporo sił, ale świadomość, że to ostatni męczący etap wspinaczki poprawia nastrój. W końcu dochodzimy go grani. Na niej spory ruch. Część zespołów schodzi już ze szczytu, inne dopiero podchodzą. Ciężko wyminąć się na wąskiej ścieżce z dwóch stron opadającej w przepaść. Czekamy blisko godzinę by móc ruszyć dalej. Grań nie jest długa, jednak podejście nią staje się bardzo emocjonujące. Po 10 minutach dostrzegamy przed sobą kilka osób, które tłoczą się na mocno wydeptanym śnieżnym stożku. Czyżby to był już szczyt?

Dochodzimy do nich i nie mamy wątpliwości. Jesteśmy na wierzchołku Denali, najwyższej góry Ameryki Północnej, 6194 metry nad poziomem morza. Patrzymy na zegarek. Jest 8:25 po południu, 19 czerwca A.D. 2008. Radość ogromna, choć lekko przyćmiona zmęczeniem. Jednak udało się, cała Alaska pod naszymi stopami. Robimy pamiątkowe zdjęcia, na tle szczytu, z flagą, z czekanem. Grupowo i pojedynczo. Spędzamy na wierzchołku ponad pół godziny. Jest tam dobrze, że aż nie chce się schodzić.

Podczas zejścia, jeszcze na szczytowej grani spotykamy sympatycznego Amerykanina. Dzielny chłopak podchodzi na nartach. Spryciarz, w obozie będzie dużo szybciej niż my. Na Football Field spotykamy Tomka. Mimo osłabienia trzyma się dzielnie. Dalej schodzimy razem. Zajmuje nam to sporo czasu. Do obozu dochodzimy o 3 w nocy. Następnego dnia w ciągu kilkunastu godzin schodzimy do bazy. Odlatujemy do Talkeetna pierwszym samolotem K2 Aviation, kończąc w ten sposób niezwykle udaną przygodę z Denali.

Dzięki takiemu rozwojowi sytuacji mieliśmy mnóstwo czasu na poznanie samej Alaski. Wynajętym w Anchorage Fordem Expedition ruszyliśmy w kierunku dalekiej północy. Trasa początkowo prowadziła przez pagórkowate, lesiste tereny. Po minięciu Fairbanks, drugiego pod względem wielkości miasta Alaski wjechaliśmy na słynną Dalton Highway. Szutrowa droga poprowadziła nas przez rzekę Jukon, koło podbiegunowe północne, góry Brooksa, aż do miejscowości Deadhorse położonej w zatoce Prudhoy. Tam zażyliśmy kąpieli w mrożących krew w żyłach wodach Morza Arktycznego i napełniliśmy żołądki w hotelowej restauracji za 20 dolców. Wszystkie zdobyte doświadczenia zaprocentują, by wrócić z kolejnymi wyprawami na Alaskę już niedługo. Koniec.

Wojciech Marzec