Step to za Mało
Opis wyprawy
Na lotnisku w Ułan Bator czekali już na nas Ada, nasza miejscowa przewodniczka, i Tuvshin, jej mąż i nasz kierowca. Szybko zapakowaliśmy się do samochodu i udaliśmy do centrum, aby zjeść śniadanie, załatwić formalności i zrobić ostatnie zakupy przed podróżą przez mongolskie bezdroża. Tego samego dnia po kilku godzinach przemierzaliśmy już zielone stepy, aby dotrzeć do naszego pierwszego celu jakim była Pustynia Gobi. W trakcie pokonywania kolejnych kilometrów nasze oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do krajobrazu bezkresnych pastwisk i gór oraz mijanych po drodze stad zwierząt. Na pierwszy nocleg zatrzymaliśmy się u stóp malowniczych skalistych wzgórz – nad potokiem, którego nie było. Cóż, to lato w Mongolii miało być bardzo suche – wiele rzek wyschło, o czym przekonaliśmy się już pierwszego dnia. Susza miała jednak swoją zaletę – mogliśmy zmodyfikować trochę trasę i szybciej dotrzeć na pustynię, gdyż nieprzejezdne zwykle po deszczach drogi były teraz dostępne.
Kolejny dzień dostarczył nam nieplanowanych atrakcji – okazało się, że w mijanym przez nas miasteczku Adaatsag odbywa się akurat lokalne święto Naadam. Spędziliśmy zatem kilka godzin obserwując młodych jeźdźców biorących udział w wyścigu konnym, tradycyjne mongolskie tańce i śpiewy oraz emocjonujące walki zapaśników. Był to nasz pierwszy kontakt z bogatą kulturą tego kraju. Późno wieczorem dotarliśmy do ruin Ongijn – niegdyś największego mongolskiego klasztoru, składającego się z prawie trzydziestu świątyń. Po pierwszej nocy w jurcie i odpieraniu ataków natrętnej wielbłądzicy, udaliśmy się na teren dawnego klasztoru. Świątynia ta, tak jak większość w Mongolii, została zburzona w latach trzydziestych XX wieku przez władze komunistyczne. Widok posępnych, rozciągających się na przestrzeni kilkuset metrów ruin, skłonił wszystkich do refleksji na temat skali zniszczeń jakie dał światu ustrój komunistyczny.
Podczas dalszej drogi przez coraz bardziej już pustynny krajobraz zasypała nas burza piaskowa. Po niej ukazała się zaś wspaniała tęcza, którą podziwialiśmy na tle ołowianego nieba i żółtych piasków Gobi. Wieczorem dotarliśmy do podnóży słynnych urwisk w Bayandzag. Miejsce to jest rzeczywiście niesamowite. Wyróżnia się ono na tle pustyni mnogością (mong. bayan) drzewek saksaułowych (mong. dzag) – stąd też nazwa „bayandzag”. Ciężkie burzowe chmury nie pozwoliły nam na podziwianie urwisk w świetle zachodzącego słońca, toteż wieczór spędziliśmy w jurcie u pasterzy. O świcie wyruszyliśmy na eksplorację „płonących klifów” – nazwa ta wzięła się od koloru, jakie nadaje czerwonym skałom światło zachodzącego lub wschodzącego słońca. Majestat tego miejsca potęgowany był świadomością, że to właśnie tutaj na początku ubiegłego wieku ekspedycja amerykańskiego przyrodnika Roya Chapmana Andrewsa odkryła skamieniałe jaja i szkielety dinozaurów, dając początek ich wielkim odkryciom na Gobi. Podziwianie wschodu słońca z prastarych urwisk zrobiło na nas ogromne wrażenie. Dalsza podróż w głąb pustyni dostarczyła nam wspaniałych widoków na przeogromne jeziora rozciągające się na gobijskich płaskowyżach. O kąpieli w nich mogliśmy jednak zapomnieć, gdyż były to oczywiście fatamorgany…
Kolejnym etapem podróży był Park Narodowy „Gurvan Sajhan” (Trzy Piękności) obejmujący swym zasięgiem grzbiety górskie Ałtaju Gobijskiego. Czas spędzony w gorącym słońcu pustyni, zrekompensowało nam zejście do malowniczej Lodowej Doliny (Yolin Am). Prawie 200 metrowej wysokości strome, skalne ściany doliny skutecznie bronią dna doliny przed dopływem ciepła i światła, więc nawet w lecie przechadzać się tam można po grubej warstwie lodu… Nocleg pod namiotami w górskiej dolinie pozwolił nam na obserwację dzikich koziorożców (mong. jenger) pasących się na stokach otaczających nas szczytów. Przemierzając dalej Ałtaj Gobijski i mijając po drodze stada wielbłądów dotarliśmy do jednego z najsłynniejszych miejsc w Mongolii. Hongorin Els jest prawie 200-kilometrowej długości pasem wydm ciągnącym się w obniżeniu śródgórskim. Najwyższe z „piaskowych gór” mają około 300 metrów wysokości względnej, co czyni je najwyższymi wydmami świata. Wejście na wierzchołki wydm było nie lada wyczynem, ale zdecydowanie dużo łatwiejsze było zjechanie z nich na sankach… Kolejnym ciekawym doznaniem u stóp „piaskowych gór” był kilkugodzinny rajd na grzbietach baktrianów, czyli gobijskich wielbłądów. Na szczęście krajobraz wydm skąpanych w świetle zachodzącego słońca oraz niebywale rozgwieżdżone niebo w nocy zrekompensowało nam ból pewnych części ciała jakiego doświadczyliśmy w trakcie camelridingu…
Opuściliśmy pustynię Gobi udając się na północ, w kierunku zielonych pastwisk ajmaku Ovorchangaj – krainy kumysu i serów. Wreszcie dotarliśmy do stolicy ajmaku – Arwajcher. Teraz mieliśmy już niby przekrój wszystkich typów miast, miasteczek i wsi w Mongolii, ale niespodzianka czekała na nas już kilka godzin później. Wjechaliśmy nagle na obszar kopalni złota w Uyandze, w której to w ciągu ostatnich 2-3 lat stanęło kilka tysięcy jurt poszukiwaczy tego kruszcu. Widok z gór na „mongolskie klondike”, uświadomił nam wszystkim jak łatwo człowiek może zniszczyć piękno i równowagę przyrody.
Wjechaliśmy w góry Changaj. Stanęliśmy w rzece. I już nie wyjechaliśmy. Zmieniliśmy wygodny samochód na ciężarówkę. W strugach deszczu i o butelce rumu dojechaliśmy na pace do wodospadu Orchon. Następnego dnia dostarczono z Ułan Bator części do naszego samochodu. I wszystko znów zagrało. W rejonie wodospadu można podziwiać głęboki kanion wyżłobiony w dolinie przez meandrującą rzekę – jedną z większych w Mongolii. Na kąpiel w kotle eworsyjnym wodospadu zdecydowała się tylko 1/7 naszej grupy…
Z racji dobrych warunków pogodowych zdecydowaliśmy się przejechać góry Changaj inną trasą niż planowane to było wcześniej. Czas zaoszczędzony na przemierzaniu Gobi dał nam dodatkowe dni na wycieczkę konną nad jeziorem Terhin Tsagaan i oglądanie dzikich Koni Przewalskiego w Parku Narodowym „Khustain Nuruu”. Wreszcie stanęliśmy na kraterze wygasłego wulkanu Horgo, aby podziwiać rozległe pole lawowe, które doprowadziło do zatamowania wód rzeki i powstania olbrzymiego jeziora. Widok wody wprawił wszystkich w wesoły nastrój i szybko udaliśmy się nad brzeg jeziora. Tam czekały nas orzeźwiające kąpiele, własnoręcznie smażone chuszury i mega-sujwan, a także zdobywanie okolicznych szczytów. Widoki z gór na taflę jeziora i wulkan zdecydowanie były warte kilkugodzinnej mozolnej wędrówki! Wrażeń dostarczyła też wycieczka na końskich grzbietach wzdłuż brzegów jeziora i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że jazda na konikach jest dużo bardziej komfortowa niż na wielbłądach…
Wyruszyliśmy ponownie na zachód w kierunku klasztoru Erdene Zuu. Po drodze zawitaliśmy do spotkanych wcześniej pasterzy, aby skosztować tradycyjnej mongolskiej wódki archi oraz świeżo zrobionych serów. Nie obyło się przy tym bez degustacji również polskich trunków – wytelepanych na stepowych wybojach butelek z żubrówką i gorzką żołądkową, których smak wprawił pasterzy w niemałe zdziwienie. Dojechaliśmy wreszcie do ruin Karakorum, stolicy imperium Czyngis-chana, gdzie postawiony został w późniejszych czasach najsłynniejszy mongolski klasztor Erdene Zuu (Świątynia Stu Skarbów). Tutaj zwiedziliśmy poszczególne świątynie i dziedziniec klasztoru, posłuchaliśmy też modlących się mnichów oraz zrobiliśmy wspólne zdjęcie przy kamiennym żółwiu – pozostałości po dawnej stolicy chanów. W drodze do Ułan Bator postanowiliśmy odwiedzić Hujirt i słynne mongolskie gorące źródła. Jednak autor przewodnika po Mongolii miał rację – kąpiel tylko dla odważnych…
Ostatnim etapem przed przyjazdem do stolicy krainy stepów był Park Narodowy „Khustain Nuruu”, w którym to reintrodukowane były w latach 90-tych XX wieku Konie Przewalskiego. W parku znajduje się około 200 osobników takhi (to ich mongolska nazwa). Tuż przed zmierzchem udało nam się obserwować z odległości zaledwie kilkunastu metrów stado schodzące do wodopoju.
Powrót do mongolskiej stolicy upłynął początkowo pod znakiem powrotu do niebaraniej kuchni. Potem przystąpiliśmy do zwiedzania pałacu Bogd Chana, świątyni Choijin Lamy, Muzeum Historii Naturalnej i klasztoru Gandan. Również i tym razem żelaznym punktem programu stała się wizyta na „czarnym bazarze”.
Ostatniego dnia wyprawy, podczas naszej pożegnalnej kolacji nad Ułan Bator zawisła ogromna chmura, rozpętała się burza i ulewa, wtedy to Ada powiedziała: „Mongolia nie chce żebyście wracali, zostańcie z nami jeszcze…” Niestety nasza przygoda dobiegała końca. Każdemu na pewno zostanie w pamięci spacer o świcie po „płonących klifach”, ból tyłka po rajdzie na grzbiecie wielbłąda pod najwyższymi wydmami świata, czy miska sujwanu podana na obiad w przydrożnym barze. Będziemy też na pewno przypominać sobie ludzi, których spotykaliśmy na trasie. I być może za jakiś czas zachce nam się powrócić na zielone pastwiska Mongolii ponownie. Może już za rok?
Jakub Czajkowski