W Krainie Szamanów

W Krainie Szamanów

wyprawa wspinaczkowa na najwyższy szczyt Syberii
27 lipca – 6 sierpnia 2005

O wyprawie

Wyprawa w najwyższe góry Syberii była kontynuacją wyjazdu na Pik Lenina. Po trzech tygodniach spędzonych w śniegach i lodach Pamiru chcieliśmy odpocząć od wysokich gór i pochodzić po takich, które są nam bliższe. Wybór padł na Ałtaj, wielki łańcuch znajdujący się na terytorium Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. W tak rozległych i różnorodnych górach zdecydowaliśmy się pojechać w ich najwyższy rejon - Katuński Grzbiet, leżący w Rosji, tuż przy granicy z Kazachstanem. Znajduje się tam Biełucha (4506 m n.p.m.), najwyższy szczyt Ałtaju i całej Syberii. To ona była naszym kolejnym celem wspinaczkowym tego lata.

Opis wyprawy

Wyprawa w najwyższe góry Syberii była kontynuacją wyjazdu na Pik Lenina. Po trzech tygodniach spędzonych w śniegach i lodach Pamiru chcieliśmy odpocząć od wysokich gór i pochodzić po takich, które są nam bliższe. Wybór padł na Ałtaj, wielki łańcuch znajdujący się na terytorium Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. W tak rozległych i różnorodnych górach zdecydowaliśmy się pojechać w ich najwyższy rejon – Katuński Grzbiet, leżący w Rosji, tuż przy granicy z Kazachstanem. Znajduje się tam Biełucha (4506 m n.p.m.), najwyższy szczyt Ałtaju i całej Syberii. To ona była naszym kolejnym celem wspinaczkowym tego lata.

Biełucha jest świętym miejscem zamieszkujących Syberię ludów, co dodaje jej niesamowitej magii. Swoją nazwę zawdzięcza bieli spowijających ją śniegów i lodów, która to doskonale odcina się od zieleni drzew i łąk porastających okoliczne, dużo niższe wzniesienia. Obok znacznej wysokości jest ona trudna technicznie i niemożliwa do zdobycia bez sprzętu wspinaczkowego i przy złej pogodzie. Szczególnie imponująco prezentuje się jej północna ściana widziana od strony dolinny potoku Akkem. Tradycyjna droga na szczyt prowadzi od południa i w sezonie na znacznym odcinku jest oporęczowana, co stanowi świadectwo wyzwania jakie stawiają przed sobą alpiniści. My sprzęt mieliśmy jeszcze z Piku Lenina, więc pozostawało mieć nadzieję, że pogoda tym razem dopisze.

27 lipca, wczesnym rankiem zajeżdżamy do Bijska, dużego miasta znajdującego się kilkaset kilometrów na południe od Nowosybirska. Chcąc kupić jakąś mapę Ałtaju udajemy się w stronę głównej ulicy miasta. Przechodząc przez przydworcowy ryneczek nie sposób nie zatrzymać się przy budkach gastronomicznych oferujących świeże pieczywo i gorące jeszcze pierożki. Te ostatnie, smażone na głębokim oleju, stanowią wizytówkę rosyjskiej kuchni. Nadziewane mięsem, kapustą lub kartoszką są bardzo smaczne i sycące, szczególnie dla wygłodniałego turysty. Po wsunięciu kilku sztuk i napełnieniu tym samym brzuchów możemy skupić się na poszukiwaniach mapy. Wybór w nielicznych księgarniach nie jest imponujący i nawet przejazd tramwajem w inny handlowy rejon miasta nie ułatwia nam zadania. W końcu udaje nam się dostać jakiś plan, który niestety bardziej przypomina mapę drogową, niż turystyczną. Nie chcąc tracić czasu na dalsze szukanie pakujemy się do autobusu i ruszamy w stronę Gorno-Ałtajska.

Miasto to znajduje się godzinę drogi od Bijska i stanowi bramę wjazdową w góry Ałtaju. Tutaj też rozpoczyna się słynny Czujski Trakt, czyli droga ciągnąca się górami na długości ponad pół tysiąca kilometrów i prowadząca do samej Mongolii. W Gorno-Ałtajsku robimy zakupy żywności na planowane dni w górach i załatwiamy pozwolenie na przebywanie w strefie przygranicznej. Jest ono niezbędne jeśli chcemy udać się w rejon Biełuchy. Szczęśliwie cała procedura przebiega bardzo sprawnie i nawet nie możemy się dobrze wynudzić, gdy Szymon i Marcin wracają z wbitymi w paszport pieczątkami. Dużo większym problemem okazuje się znalezienie dalszego transportu. Autobus kursujący do znajdującego się jakieś 600 kilometrów od nas Tjunguru odchodzi dopiero następnego dnia, a nam zależy ruszać jeszcze dziś. Zostaje przejazd dużo droższym busem. Niestety żadne negocjacje cenowe z młodym, wulgarnym Ałtajczykiem nie przynoszą pozytywnych rezultatów. Bus nie dość, że jest drogi to zawozi nas tylko do wioski Ust’ Czorna, jakieś sto kilometrów od Tjunguru. O drugiej w nocy, po omacku rozbijamy namioty w pobliżu bazy wojskowej.

Następnego dnia budzi nas mocne, poranne słońce. Miejsce naszego noclegu znajduje się powyżej wioski, a całe dno doliny spowijają poranne mgły. Widok marzenie. Leniwie gramolimy się ze śpiworów i delektujemy górską panoramą. Wojtek i Szymon ruszają do wioski celem zakupienia świeżego mleka i pieczywa na śniadanie. To właśnie to mleko i zjedzona poprzedniego dnia zupa okażą się brzemienne w skutkach i będą prześladować nas przez następne dni. Jako pierwszego problemy żołądkowe dopadają Marcina, który jeszcze w trakcie śniadania oddala się kilkakrotnie z pewną regularnością i dziwnym grymasem na twarzy. Jest to jednak niczym w porównaniu z tym co spotka Mariana, który spodnie będzie musiał zdejmować co pół godziny i to podczas ataku na szczyt. Zanim jednak do tego dojdzie zwijamy biwak, odhaczamy się w pobliskiej bazie wojskowej i złapanym autostopem za dwieście rubli przedostajemy się do Tjunguru, miasteczka w którym ma się rozpocząć nasza górska wędrówka. W Tjungurze zatrzymujemy się na noc w bazie turystycznej „Wysotnik”. Miejsce jest bardzo przyjemne, jeszcze bardziej przyjemna okazuje się jego żeńska obsługa. Tutaj też kupujemy dokładną mapę Biełuchy i całego Katuńskiego Grzbietu, jak się później okaże bardzo pomocną w górach. Następnego dnia po porannym przepakowaniu i zdeponowaniu niepotrzebnych rzeczy w bazowej przechowalni ruszamy w drogę. Czeka nas dwudniowe podejście do Jeziora Akkem, następnie kilkudniowa akcja górska, i powrót. Oczywiście, gdy tylko pogoda dopisze i nie wydarzy się nic niespodziewanego.

Przez pierwszą połowę dnia idziemy gruntową drogą, najpierw w kierunku wioski Kuczerla, a po jej minięciu w kierunku bezimiennej przełęczy. Na niej to po raz pierwszy napotykamy rzecz, która w tych stronach jest powszechna. To niezliczone ilości tasiemek, większości niebieskiego i białego koloru uwiązane do gałęzi drzew. Tradycja głosi, że każdy przechodzień powinien zostawić taki znak, by czuwały nad nim dobre duchy. Jest to obrzęd związany z szamanizmem, którego elementy często spotyka się w wierzeniach ludności zamieszkującej środkową i północną Azję. Wiążemy swoje wstążki i schodzimy po drugiej strony przełęczy. Po kilku kilometrach dochodzimy do doliny potoku Akkem, w górę którego będziemy podążać cały kolejny dzień. Maszerujemy wyraźną ścieżką, co pewien czas przecinaną wpadającymi do głównego potoku mniejszymi strumieniami. Cała okolica tonie w gęstej, świerkowej tajdze, a otaczające Akkem góry z godziny na godzinę stają się coraz wyższe i bardziej niedostępne. Jako, że ten rejon Ałtaju jest turystycznie mocno popularny często mijamy podążające w różnych kierunkach grupy rosyjskich globtroterów, czy ukryte nieopodal ścieżki miejsca biwakowe i wypalone ogniska. W końcu po dwóch dniach od wyruszenia z Tjunguru docieramy nad Jezioro Akkem, a oczom naszym ukazują się ośnieżone, najwyższe szczyty Ałtaju. Na pierwszym planie dumnie piętrzy się północna ściana Biełuchy.

Następnego dnia rozpoczynamy właściwą akcję górską. Wyposażeni w jedzenie na kilka dni, ekwipunek biwakowy i sprzęt wspinaczkowy ruszamy w kierunku ściany. Klasyczne wejście na wierzchołek Biełuchy prowadzi od strony południowej, zanim jednak tam dotrzemy musimy obejść masyw od wschodu. Mijając Jezioro Akkem, nad którym tkwi budynek stacji meteorologicznej, odhaczamy się u tutejszego GOPR-u. Po godzinie dochodzimy do drugiego jeziora, a zaraz za nim do czoła Akkemskiego Lodowca, spod którego wypływają topniejące wody. W miejscu, w którym się znajdujemy, rozpoczyna swój bieg potok Akkem. Wyraźnie odciśnięta początkowo ścieżka zanika, a dalszą marszrutę wyznaczają kopczyki poustawianych jeden na drugim kamieni. Za ich przykładem przekraczamy czoło lodowca, wdrapujemy się na jego powierzchnię i dalej posuwamy się zalegającym tam rumoszem skalnym formującym morenę. Po kilku kolejnych godzinach podejścia tuż pod samą północna ścianą Biełuchy morena zakręca wyraźnie w lewo a my docieramy do blaszanego baraku Tomskich Stojanek. Jest to wysunięta baza naszej wyprawy, jak również ekipy rosyjskiej i estońskiej, które równolegle atakują górę.

Choć od Jeziora Akkemskiego dzieli nas ledwie niecały dzień drogi świat zmienia się nie do poznania. Miejsce bujnych traw, gęstych lasów i przyjemnego ciepła zajmują surowe skały pokryte lodem, wysokie, strzeliste ściany i zimny wiatr. W baraku jest kilka miejsc noclegowych. Znajduje się tu również piec, stół z ławkami, szafka z jedzeniem pozostawionym przez innych wspinaczy i mnóstwo śmieci. Obok budynku kilka tablic pamiątkowych poświęconych „poległym” alpinistom uzmysławia podejmowane ryzyko. O świcie, zaraz po tym jak słońce wspina się powyżej wschodniej ściany zamykającej dolinę, ruszamy w dalszą drogę. Morena zostaje za plecami, a my idziemy po czystym lodzie. Od tej pory raki, lina i czekan stają się naszym nieodzownym elementem wyposażenia. Posuwamy się równolegle do północnych zboczy Biełuchy w kierunku eksponowanej, choć niewysokiej ściany. U jej podnóży rozpoczynają się pierwsze trudności techniczne. Podejście do przełęczy Delanie, najniższego wcięcia w ścianie którą trzeba pokonać, jest mocno zlodzone i nachylone pod kątem dochodzącym do 50 stopni. Jest również oporęczowane, ale my nie chcąc tracić czasu na stanie w kolejce i przepinanie z liny do liny ruszamy do góry tuż obok powybijanych stopni. Przewyższenie 200 metrów pokonujemy dość sprawnie omijając pozostałe ekipy mordujące się na poręczówkach. Na przełęczy otwiera się wspaniały widok na wschodnią ścianę Biełuchy i znajdujące się u jej stóp olbrzymie plateau.

Schodzimy lekko na to rozległe wypłaszczenie nie tracąc dużej wysokości i ruszamy w kierunku kolejnej przełęczy, na której ma się znajdować obóz. Widoczny po prawej stronie masyw Biełuchy co chwila odkrywa nowe wierzchołki, z których kolejny wydaje się być wyższy od poprzedniego. Wprowadza to nas w lekką konsternację. Po przekroczeniu plateau rozpoczynamy kolejne podejście, tym razem dużo łagodniejsze więc nie oporęczowane. Na niewielkim wypłaszczeniu napotykamy namioty obozu. Są puste. Drogą dedukcji wnioskujemy, że ich właściciele właśnie atakują wierzchołek. Kopiemy platformę, rozbijamy swój namiot i obwarowywujemy go wysokim, śnieżnym murkiem mającym chronić od wiatru. Resztę dnia spędzamy na odpoczynku, posiłkowaniu się kalorycznymi przekąskami zapijanymi dużą ilością herbaty i fotografowaniu. Mimo że jesteśmy na wysokość ponad 3,5 tysiąca metrów czujemy się znakomicie. Pogoda też dopisuje, więc ze spokojem myślimy o mającym nastąpić następnego dnia ataku. W jedyny niepokój wprowadzają nas tylko te puste namioty, a właściwie ich właściciele. Powoli robi się ciemno, a oni nie schodzą. Czyżby jakieś problemy na górze? Z czarnymi myślami w końcu kładziemy się spać.

O 2 w nocy, dwie godziny przed planowanym atakiem, budzi nas hałas dobiegający z zewnątrz. To właściciele rozbitych namiotów w świetle latarek schodzą z góry. Dwóch z nich ciągnie po śniegu podłużny plastikowy worek. Ciarki przechodzą nam po skórze na myśl co może znajdować się w środku. Każdy z nas stara się nie odzywać i udaje że śpi by nie prowokować tematu dyskusji. Mijają kolejne godziny, ale nam jakoś nie spieszno wychodzić z namiotu. Totalną bezczynność i bicie z myślami przerywają dopiero ciche głosy dochodzące z namiotów biwakujących tuż obok Rosjan i Estończyków. Ruszamy jak z katapulty. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Na wschodnim horyzoncie rozgwieżdżonego nieba powoli maluje się czerwona poświata wstającego słońca. Jest cicho, bezwietrznie i dość ciepło. Wyśmienite warunki na atak.

Idziemy ścieżką wydeptaną przez wracających nocą poprzedników. Chcąc nie psuć sobie dobrego nastroju staramy się nie zwracać uwagi na wyraźny ślad pozostawiony na śniegu przez ciągnięty worek. Jesteśmy niewiele ponad obozem, gdy dostrzegamy światełka czołówek kolejnych ekip podążających naszym tropem. Niebo staje się coraz jaśniejsze, aż wreszcie zza horyzontu zaczyna wyłaniać się ogromna, czerwona kula. Rozświetlona słońcem okolica wygląda jak po Apokalipsie. Na północy wyrasta ściana właściwego szczytu Biełuchy. Znajdujące się pod nią zbocze usiane jest blokami lodu różnej wielkości. To pozostałość lawiny jaka zeszła tutaj kilkanaście dni temu. Ogromny kawał lodu oderwał się od skalnej ściany Biełuchy i runął z impetem w dół. Pech chciał, że w tym czasie biwakowała tutaj grupa Białorusinów. Jeszcze teraz widzimy gdzieniegdzie porozrzucane rzeczy.

Z duszą na ramieniu i w ogromnym skupieniu mijamy felerne miejsce i dochodzimy na małą przełączkę oddzielającą południowo-wschodnią grzędę Biełuchy od niewielkiego wzniesienia. Po drugiej stronie roztacza się widok na rozległe plateau, którym wczoraj przechodziliśmy i wypływający z niego jęzor lodowca. Całą naszą drogę widać jak na dłoni. Robimy dłuższy postój spowodowany nie tyle wspaniałymi widokami co przypadłością, która właśnie złapała Mariana i rykoszetem uderzyła w Wojtka. Na szczęście mamy ze sobą łopatę śnieżną, więc jest czym posprzątać. Dopinamy uprzęże i rozpoczynamy decydujące starcie z górą. Droga prowadzi wspomnianą, mocno eksponowaną grzędą. Mikstowy teren nachylony jest prawie do pionu. Rozciągnięte poręczówki stwarzają poczucie bezpieczeństwa, my jednak opieramy się na własnej lotnej asekuracji. Po pokonaniu czterystu metrów przewyższenia docieramy do niewielkiego wypłaszczenia. Zaraz za nim wznosi się biały, ścięty stożek. Jeszcze pięćdziesiąt metrów typowo lodowej wspinaczki i stajemy na szerokim wierzchołku, w najwyższym punkcie Ałtaju i całej Syberii, 4506 metrów nad poziomem morza. Jest 3 sierpnia, 10:15 czasu lokalnego.

Pogoda rewelacyjna. Absolutna cisza, niebo z lekkimi cumulusami, widoki sięgają daleko. Gdzieś na horyzoncie majaczą inne ośnieżone czterotysięczniki. To zapewne Mongolia i rozległy masyw Tavan Bogd. Kiedy jesteśmy w ferworze sesji fotograficznej Marian bez ogródek ściąga spodnie i robi swoje. Ma chłopak pecha, bo niewiele dobrego zapamięta z tej góry. Tuż poniżej śnieżnego nawisu zauważamy rosyjską flagę i proporzec przymocowane do jednej z nielicznie odkrytych tu skał. Choć szczyt znajduje się dokładnie na granicy, droga na niego prowadzi wyraźnie od południowej, kazachskiej strony. Jeszcze ostatnie zdjęcia i po niespełna godzinie spędzonej na Biełusze rozpoczynamy zejście. Okazuje się one dużo trudniejsze niż podchodzenie, dlatego nie wahamy się wpinać w poręczówki. Na wypłaszczeniu poniżej wierzchołka mijamy grupę rosyjską. Kilka osób w średnim wieku, ze sprzętem podobnym do tego, jakim w Polsce posługiwali się pierwsi taternicy, powoli pnie się do góry. Godne podziwu. Zamieniamy kilka wspierających zdań, a oni częstują Mariana „węglem”. Działa jak zbawienie.

Po trzech godzinach docieramy do obozu. Panuje tu lekki harmider. Estończycy, którzy wycofali się podczas ataku, oraz właściciele opuszczonych zeszłego dnia namiotów gratulują nam sukcesu. Okazuje się, że ci drudzy są członkami grupy ratowniczej, która brała udział w akcji niesienia pomocy Białorusinom. Wczoraj zbierali już tylko porozrzucane po stoku rzeczy, które teraz transportują na dół. Z ulgą przyjmujemy wiadomość, co kryje w sobie tajemniczy worek. Pakujemy obóz i jeszcze tego samego dnia schodzimy do Tomskich Stojanek. Następnego dnia pogoda zaczyna się zmieniać i niebo zaciąga gruba warstwa deszczowych chmur. Nie wprawia nas to jednak w pochmurny nastrój. Jesteśmy już nisko, w sąsiedztwie jeziora, lasów i łąk. Chyba zdążyliśmy w samą porę.

W drodze powrotnej do miejscowości Tjungur zatrzymujemy się na nocleg przy jedynym na trasie punkcie gastronomicznym. Murowany barak, na który składają się mieszkalna izba, kuchnia i zadaszona jadłodajnia znajduje się na drugim brzegu rzeki. Prowadzi do niego drewniany most, zwichrowany pod wpływem czasu i sił natury. Dwie gospodynie wspomagane przez jedną krowę serwują placki z warienikami, mleko i owocowy kompot. Smakuje wyśmienicie po kilku dniach spędzonych na jedzeniu z proszku. Po powrocie do Tjunguru oddajemy się jeszcze jednej przyjemności. Korzystamy z bani, rosyjskiej odmiany sauny, niezwykle popularnej w Rosji, zwłaszcza na Syberii. Godzina spędzona w parnej, gorącej sali, przerywana polewaniem się lodowatą wodą koi zmęczone wspinaczką ciała i umysły. Jeszcze tylko wieczorny koncert muzyki ałtajskiej i kończymy swoją krótką acz ciekawą przygodę w krainie szamanów. Do następnej.

Wojciech Marzec